Zabójczy żart. „Suicide Squad: Kill the Justice League” [RECENZJA]
store.steampowered.com

Zabójczy żart. „Suicide Squad: Kill the Justice League” [RECENZJA]

  • Dodał: Sebastian Sierociński
  • Data publikacji: 22.03.2024, 13:35

Kiedy w kwietniu 2023 roku - a więc na krótko po pierwszej oficjalnej prezentacji (oraz fatalnym odbiorze) Kill the Justice League - twórcy z brytyjskiego Rocksteady Studios podjęli decyzję o znacznym przesunięciu daty premiery gry, obiecując m.in. usprawnienie modelu rozgrywki, nadzieje w miłośnikach wirtualnego świata DC rozgorzały na nowo. Kilkanaście miesięcy później światło dzienne ujrzało wreszcie dzieło, którego rzekomo nikt nie potrzebował, lecz każdy był ciekawy. Jak wypadła poetycka Śmierć Lidze Sprawiedliwości? Czy to marketingowo-gameplay’owy strzał w dziesiątkę, a może kolejna zbędna gra-usługa, która dokona żywota jeszcze w roku debiutu? Zapraszam do lektury recenzji Suicide Squad: Kill the Justice League. (Wydawcą gry w Polsce jest firma Cenega).


Najnowsze dziecko twórców z Rocksteady Studios to nastawiony na kooperację miks przygodowej gry akcji i strzelaniny z perspektywy trzeciej osoby. Wcielamy się w postać jednego z członków tytułowego Legionu Samobójców i - wraz z kompletem trzech innych graczy bądź bohaterów sterowanych przez komputer - oddajemy nieskrępowanemu masakrowaniu zastępów obcych złowieszczego Brainiaca, które z bliżej niewyjaśnionych przyczyn postanawiają zaatakować mieszkańców Metropolis. Prawdziwi obrońcy wspaniałego niegdyś miasta - Liga Sprawiedliwości - padają ofiarą kosmity, co znacznie utrudnia walkę o wyzwolenie ludzkości, a jak się szybko okaże, w kolejnych etapach rozgrywki będzie również świetną okazją do sprawdzenia sil w obliczu znacznie potężniejszych przeciwników. Brzmi całkiem przyzwoicie, prawda? Cóż, w teorii i na papierze - faktycznie. Ambicji i dobrych chęci twórcom z RS odmówić rzeczywiście nie można. Niestety, dobrymi chęciami piekło graczy jest wybrukowane, o czym sam boleśnie przekonałem się już wiele razy, a po spędzeniu w Kill the Justice League kilkunastu godzin raz jeden kolejny.

Nuda… Nic się nie dzieje, proszę pana. Nic.

Uśmiech i poczucie ekscytacji opuściły mnie z prędkością samego Barry’ego Allena, znanego szerzej jako Flash, jak tylko ukończyłem krótkie wprowadzenie, wybrałem swoją postać i zagłębiłem się w wykreowany świat. W myśl banalnej maksymy Dobrze żarło, szybko zdechło, KTJL z godnym podziwu entuzjazmem rozpościera przed graczem wszystko to, co gra-usługa ma do zaoferowania. Problem w tym, że w istocie udane produkcje tego rodzaju na rynku policzyć można na palcach jednej ręki, a wciąż zostaną dwa wolne do energicznego wciśnięcia kombinacji alt+F4.

Suicide Squad to przede wszystkim chaos. Ale nie w pozytywnym znaczeniu nieskrępowanej rozróby rodem z Just Cause 3 czy bijącego rekordy popularności Helldivers 2. Gameplay stoi tu bardziej gorączkowym wyszukiwaniem kolejnego celu i sukcesywnego miażdżenia nadchodzących fal przeciwników miotających się po ekranie jak chmara meszek w parny, letni wieczór. Wizji nie poprawia perspektywa naszych towarzyszy, którzy najczęściej za punkt honoru obierają sobie ustawiczne wskakiwanie przed nasz celownik. W tym upiornym jazgocie nieraz pozostaje nam więc zdać się na wspomagane namierzanie i obserwować, jak Kosmiczna Strzelba (+10 do punktów tarczy) albo Granat Ostatecznego Bałaganu (używać w skrajnych przypadkach) zamienia bezkształtne ściany przeciwników w jeszcze bardziej bezkształtne zwaliska trupów.

A przy tym grze nie udaje się uniknąć powtarzalności, bo kolejne misje to zwyczajne przemieszczenie się do następnej lokacji i wykonanie szeregu tych samych czynności. Ta mieszanka niestety, ale nudzi się po dobrej godzinie zabawy. I w zasadzie nie byłoby to jeszcze zbrodnią, gdyby feeling strzelania czy choćby banalny efekt szmacianej lalki cieszył oko i duszę. Zamiast tego otrzymaliśmy drewniany (i naprawdę męczący) model walki z upiornie przestarzałymi animacjami wirtualnych zgonów. Zamiast bezwładnie rozrzucanych trucheł kosmitów musi nam wystarczyć widziana po raz tysięczny pantomima upadku na plecki albo - w przypadku potężnego arsenału - mający chyba wywołać efekt wow widok rozsadzenia stwora na kawałki kosmicznej materii. Dwie dekady temu oglądałbym to z wypiekami na twarzy, przyznaję.

You're going to need a bigger boat

Większej łodzi, a może lepszej karty graficznej. Potrzeba jest nagła, bo przy swojej oszczędności pod względem kreacji rozgrywki Kill the Justice League nie ma litości, jeżeli chodzi o wymagania i optymalizację. Na sprzęcie ze średniej półki cenowej gra potrafi gubić klatki, szczególnie jeżeli na ekranie dzieje się wiele. Wierzcie lub nie, ale pływaniu w morzu NPC nie sprzyja licznik sięgający 30-40 fps. Pomaga absurdalny sposób patrzenia w niebo lub pod nogi, witajcie w gamingowym Roku Pańskim 2024. I o ile granie w ten sposób na padzie byłoby akceptowalne, tak trzecioosobowy shooter rozgrywany za pomocą myszki z tak potężnymi przycinkami woła o pomstę o nieba. Być może twórcy w ten sposób chcą wypchnąć leniwych pecetowców ze strefy komfortu i skłonić do przemyśleń na temat życia, kosmosu i siły przyjaźni, a może afiszują w ten sposób swoją miłość do filmu i kinowego standardu 24 klatek na sekundę. O tym nie pomyśleliście, co? 

Mówiąc jednak poważnie, pewną nadzieję daje fakt, że twórcy regularnie wydają kolejne aktualizacje i łatki, które w mniejszym lub większym stopniu poprawiają stan techniczny gry. Szkoda jednak, że to kolejny półprodukt z niekończącej się listy produkcji, które w dniu premiery dokuczają naszym komponentom, krzesząc upiornie niskie klatkarze. Jako w miarę zdrowo myślący człowiek i wieloletni konsument rynku gier w zasadzie powinienem się już do tego dawno przyzwyczaić, ale cóż, człowiek niby wiedział, a się łudził.

Tak więc, podchodząc do Kill the Justice League na szczególnie płynną rozgrywkę liczyć nie możecie, przynajmniej w obecnym stanie gry.

Synek, po co ci Egipty i Tunezje, Metropolis najlypsze

Z ulgą mogę donieść jednak, że pomimo drewnianego gameplay’u i mniej niż przeciętnej optymalizacji Kill the Justice League ma jednak również swoje mocne strony. Pod względem graficznym jest poprawnie, tekstury nie kłują w oczy, a na wykreowany świat miło popatrzeć z jakiegoś wysoko położonego punktu. Najmocniejszym elementem jest tu jednak warstwa fabularna. Przerywniki filmowe wyreżyserowano w sposób kapitalny. Czuć tutaj rękę i zmysł miłośnika komiksów, który jest w stanie wniknąć w relacje między skrajnie odmiennymi bohaterami i wyciągnąć z nich niemałą dawkę czarnego humoru. Potencjał całej czwórki został z pełnią mocy wykorzystany, co sprawia, że pierwsze sesje w grze upływają dość szybko..

Tu jednak czyha kolejny problem, bo w teorii Suicide Squad to przecież gra-usługa, tytuł na kilkadziesiąt, może nawet kilkaset godzin zabawy. Czym jednak przykuje do siebie użytkowników, którzy uporają się z głównym wątkiem fabularnym? Beznadziejnym modelem walki czy mało satysfakcjonującym systemem rozwoju postaci? Bo misje wykonywać można już po zakończeniu historii… tylko właściwie po co? Większej radości i satysfakcji z rozgrywki brak, stan techniczny nadal pozostawia wiele do życzenia, a po kilkunastu godzinach zabawy w zasadzie nie zależy już nikomu na zdobyciu karabinu zadającego ciut większe obrażenia. Ba, nie bawi nawet wykonywanie cieszynek rodem z Fortnite’a przerośniętym rekinem na dachu najwyższego budynku w mieście.

Sytuacja miałaby się jednak znacznie gorzej, gdyby nie fakt, że gra oferuje cztery niejako odmienne klasy. Mamy więc tanka, snajpera, no i... gościa z bumerangiem oraz pannę z kijem bejsbolowym i obcisłymi spodniami (ale to tylko w droższej edycji gry, moi Drodzy). Każdy z bohaterów ma nieco inne umiejętności specjalne, posługuje się konkretnym rodzajem wyposażenia i wyznaje swój własny sposób przemieszczania się. Osobiście najwięcej czasu spędziłem na grze Kapitanem Boomerangiem, który za pomocą rzutu swojego oręża dokonywał błyskawicznej szarży na dowolną odległość. Bardzo satysfakcjonujące. Możliwość dowolnej zmiany naszych protagonistów i nieograniczonego ich testowania zaliczam do zdecydowanych plusów.

Ale może jest szansa…

Wciąż jednak nie spisuję Kill the Justice League na straty. Przed nami nowe eventy, sezony, postaci (do gry niebawem trafi Joker!) i gdzieś na horyzoncie widzę potencjał, bo takowy bez wątpienia w dziele Rocksteady Studios drzemie. Ktoś jednak musi zakasać rękawy i ten głęboko skryty diament wykopać. Patrząc na surowy stan tytułu, nie skłamię, jeżeli powiem, że będzie do tego potrzebował zacięcia i siły samego Supermana.

Bo do tego czasu Suicide Squad pozostanie przeciętnym akcyjniakiem z bardzo wieloma mankamentami, które skutecznie odepchną nawet tych bardziej cierpliwych graczy. Niełatwo wybaczyć pewne potknięcia, choćby będąc miłośnikiem franczyzy. Jedna z bardziej wyczekiwanych produkcji bieżącego roku okazała się bowiem jedynie sygnowanym słynną marką skokiem na portfele graczy. Niedopracowanym, pełnym błędów artefaktem, w którym jest jednak jakaś moc. Czy ta zostanie uwolniona? To zależy w stu procentach od twórców, którzy na stole w swoim warsztacie wciąż mają produkt możliwy do odratowania, a oni sami mogą zaliczyć wizerunkowy comeback i jak nawrócony antagonista uratować głównego bohatera w ostatniej chwili. Nie będzie to zadanie najprostsze, ale cóż, kto powiedział, że będzie łatwo?


Suicide Squad: Kill the Justice League - 3.5/10

Plusy:
- warstwa fabularna, opowieść śledzi się z przyjemnością
- odmienni bohaterowie to różne style rozgrywki
- w samej grze drzemie potencjał na rozwój pod kątem rozgrywki i zawartości, co daje pewne nadzieje

Minusy:
- fatalna optymalizacja
- system walki sztuczny i męczący
- chaos podczas rozgrywki
- brak większej potrzeby ulepszania ekwipunku i rozwijania postaci


Grę do recenzji otrzymałem dzięki uprzejmości polskiego wydawcy - firmy Cenega.

Sebastian Sierociński

Student Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego. Miłośnik kina, literatury, gier komputerowych i muzyki. Kontakt: sierocinskisebastian00@gmail.com