Złamałem piszczel..., czyli „Mortal Kombat 1” [RECENZJA]
Mortal Kombat/YouTube screenshot

Złamałem piszczel..., czyli „Mortal Kombat 1” [RECENZJA]

  • Dodał: Sebastian Sierociński
  • Data publikacji: 01.10.2023, 17:40

O rany boskie, ależ ten chłopina ma zły dzień - pomyślałem, patrząc jak Baraka otwiera jamę brzuszną Johnny’ego Cage’a, z jelita robi prowizoryczną linę, za pomocą której wiesza biedaka nad paleniskiem, a potem wraz z innymi przedstawicielami Tarkatan rozrywa ciało oponenta na kawałki, by w jednym z najbrutalniejszych fatality skonsumować go jak majowego grilla. Mortal Kombat 1 nie żałuje hektolitrów krwi i ton mięsa, ale pod szyldem rebootu serii serwuje graczom nie do końca świeży kotlet. Serdecznie zapraszam na recenzję najnowszego dzieła od NetherRealm Studios.

W tym roku miałem już okazję ogrywać i recenzować Street Fightera 6, ale nawet mimo sympatii dla największego konkurenta gatunku, nie mogłem doczekać się nowego Mortala, bo choć wielu zarzuca tej serii powtarzalność i wieczne podążanie jednakowymi schematami, ja darzę ten cykl pewnym szacunkiem, a w swej wytrwałości przy pokonywaniu kolejnych odsłon franczyzy mogę chyba nazwać się już prawdziwym weteranem. Jak jednak wypadł Mortal Kombat 1? Czy to rzeczywisty powiew świeżości przywodzący na myśl lodowy oddech Sub Zero, a może wypalony ogniem Scorpiona zakalec i kalka z debiutującej przed czterema latami poprzedniczki?



Szukając odpowiedzi na to pytanie, przez ostatnie kilkanaście dni starałem się poznać Mortal Kombat 1 od podszewki, a przy tym na bieżąco porównywać go wspomnianego MK 11. I choć tu pewne wnioski nasuwają się natychmiastowo, najświeższego Mortala wciąż jednak chcę ocenić przede wszystkim jako samodzielny tytuł, od którego potencjalny gracz rozpocznie przygodę z turniejem wojowników.

A na tę notę w pierwszej kolejności wpłynęła fabuła. Zaskoczę Was, ale to właśnie kampania dla pojedynczego gracza zaintrygowała mnie w największym stopniu. Historię rozpisano bowiem w kilkunastu mniej lub bardziej ze sobą powiązanych rozdziałach, każdy skupiający się na zgoła innych postaciach i zabierający nas do najróżniejszych zakamarków poszczególnych wymiarów. Wszystko to tradycyjnie przeplatane pojedynkami, które popychają wątek główny, a przy tym stanowią niezgorszy tutorial przed zmaganiami w trybach inwazji czy starciach z innymi graczami.



Jeżeli jednak pokuszę się o porównanie z MK 11, z tym fabularnym krokiem w przód wiąże się jednak i minus, bo pod względem graficznym większych postępów w zasadzie nie poczyniono. Bohaterowie wyglądają dobrze, a na otoczenie podczas pojedynków wciąż aż chce się patrzeć, ale… no właśnie - cztery długie lata najwyraźniej nie wystarczyły, by pokusić się o bardziej szczegółowe modele czy choćby lepsze oświetlenie i wzbogacenie wizualnej strony gry. Bo choć jestem świadomy faktu, że Mortal to przede wszystkim produkcja powstała z myślą o konsolach, jednocześnie niemal słyszę chichot politowania mojego RTX-a, który najwyższe możliwe ustawienia graficzne pochłania z tranzystorami w… no cóż, bez większego kłopotu.

Gorzej pod każdym względem jest w trybie inwazji (o nim nieco później), gdzie tło przypomina rozmazany pastelowy malunek w 240p, a nasza postać zamienia się w kiepsko wyrenderowanego ludzika. Tu jednak muszę pochwalić polskie studio QLOC odpowiedzialne za port pecetowy, bo choć sam gameplay domyślnie zablokowano na 60 klatkach, a cutscenki przedstawiające fatality czy brutality trzymają się już połowy tej wartości, (co u schyłku 2023 roku zakrawa o małą zbrodnię), gra przez około 20 godzin gameplay’u nie straciła na płynności nawet raz! Spadków w klatkarzu nie doświadczycie, nie tylko na topowych układach, za co rodzimemu zespołowi należą się duże brawa. Szczególnie patrząc na tegoroczne premiery w branży…



Pomijając optymalizację i oprawę audiowizualną - co do zaoferowania ma Mortal Kombat 1? Cóż, jeżeli graliście w poprzednie odsłony, nawet nie muszę odpowiadać na to pytanie. Zaserwowano klasyczny zestaw singlo-multiplayer’owy. Do wyboru jest wspomniany tryb dla jednego gracza, opcja pojedynków rankingowych z graczami z całego świata, klasyczny trening, różnorakie wieże z szeregiem modyfikacji, mini-turniej w stylu król wzgórza oraz - chyba mój ulubiony - Inwazja, czyli czysto RPG-owy model zabawy dla pojedynczego gracza, w ramach którego przemierzamy kolejne plansze po z góry wyznaczonych ścieżkach, pokonując kolejnych przeciwników sterowanych przez SI czy wykonując proste wyzwania. Całość wzbogacono jednak przyjemnym systemem rozwoju naszego bohatera, co pozwala na zwiększenie jego umiejętności w walce, spotęgowanie zadawanych obrażeń czy rozszerzenia paska życia. W tym trybie spędziłem bez wątpienia najwięcej czasu, choć, uwaga, paradoksalnie nie był to okres należący do najprzyjemniejszych!

Inwazja to bowiem przede wszystkim grind - mozolne levelowanie bohatera oraz tzw. Kameo, czyli pobocznej postaci, która od czasu do czasu wspiera nas w walce czy podaje pomocną dłoń w wykonaniu diabelnie widowiskowych finisherów. W teorii dodatkowe godziny poświęcone expieniu nie są wymagane. W praktyce - szczególnie na wyższych poziomach trudności - są koniecznością, bo bossowie na poszczególnych etapach lubią założyć sobie niezniszczalny pancerz, tym samym kosząc nas jednym podbródkowym jak wychudzonego gimnazjalistę. Za tak sztuczne wydłużanie rozgrywki ocena finalna ulegnie lekkiemu obniżeniu, choć zdaję sobie sprawę, że dla wielu konsumentów równie dobrze może być to plus. W myśl polskiej tradycji konsumenckiej - grajmy, bo zapłacone. W końcu gra do najtańszych nie należy i w zasadzie szkoda byłoby platynować ją w dziesięć godzin.



Abstrahując jednak od mniej lub bardziej irytujących elementów, a skupiając się na ogólnych wrażeniach z rozgrywki, powiem krótko - jest dobrze, a może nawet bardzo dobrze. Walczy się przyjemnie, kolejne ciosy są krwawe i czuć ich moc, chociażby patrząc jak oponent zalewa się krwią, a podłoga czy posadzka areny z wolna zmienia barwę na ciemny szkarłat. W pojedynkach z trzema przeciwnikami można wręcz rozerwać wroga na kawałki i kontynuować starcie wśród elementów szkieletu i zmiażdżonych części ciała. Ten balet brutalności uzupełnia sztandarowy element Mortal Kombat - fatality. Kończące sekwencje brutalnych ciosów po wygranym pojedynku wciąż bawią i niezmiennie dostarczają ogromnej satysfakcji. Nie brakuje rozcinania oponenta na pół, wyrywania serc (ależ romantycznie), a nawet wysadzania przeciwnika razem z całą planetą. Absurd goni absurd, ale to jedne z najprzyjemniejszych momentów w czasie rozgrywki.

W świecie wymiarów nie jest jednak zupełnie kolorowo. Jeżeli zdecydujecie się na zabawę w trybie sieciowym, musicie przygotować się na każdorazowy test wydajności sprzętu, a mimo to walki są często przerywane, głównie błędami w połączeniu sieciowym. Jeśli ten problem to dla Was drobnostka, wciąż musicie zmierzyć się z dziwacznym balansem w dobieraniu przeciwników, którzy z rozkoszą wyprowadzą na Was serię combosów niemożliwych do przerwania albo wykorzystają fakt, iż jako gracz walczący z prawej strony nie jesteście w stanie zainicjować niektórych sekwencji. Jak na najważniejszy tytuł gatunku, duża wpadka. Zabrakło mi również możliwości zachodzenia w interakcje z arenami, co do premiery MK 1 wydawało mi się absolutnym pewniakiem.



Wszystko to należy również podsumować faktem, iż Mortal Kombat 1 to w zasadzie ulepszona wersja poprzedniczki, rozszerzona o drobne elementy i dodatkowe postaci (chociaż w dniu premiery wciąż nie zagrałem Homelanderem czy Omni Manem - na ich przybycie trzeba będzie poczekać co najmniej kilka miesięcy). Całość broni się z zaangażowaniem i w zasadzie bardzo skutecznie, choć nie mogę pozbyć się myśli, że kiedyś już w to grałem. Szkoda, bo choć pod względem mechaniki rzecz jasna nie dało się tu raczej wymyślić szczególnego przełomu, to MK 1 miał szansę wyróżnić się choćby oprawą. Tymczasem otrzymaliśmy powtórkę z rozrywki, ale z elementami, które po czterech latach wypadły lepiej lub gorzej.

W ogólnym rozrachunku mogę Was jednak uspokoić, bo mimo wspomnianych wad nadal mam w głowie przede wszystkim zalety Mortal Kombat 1. W pełni dostrzegam jego niesamowitą grywalność, świetnie rozpisaną fabułę i niepokojącą kreatywność płynącą z serii fatality. NetherRealm Studios zapodaje nam godnego następcę jedenastki - tytuł w swoich założeniach bardzo pewny, bezpiecznie stąpający po kruchym lodzie uznania wśród odbiorców, choć niepozbawiony swoich wad i nie stroniący od ucinania zawartości. To po raz kolejny produkcja na dziesiątki, setki godzin, która bez wątpienia zaspokoi Wasz głód krwi i brutalności aż do premiery (oby nie pechowej) trzynastej odsłony.



Słowem podsumowania Mortal Kombat 1 mogę więc uznać za udaną produkcję, która być może nie wyznacza nowych szlaków w gatunku bijatyk, ale w swojej naturze pozostaje swojsko szczera, utrwalając w weteranie cyklu to, co lubi najbardziej. To bezpieczna pozycja, która nie zaskoczy nas szczególnie w pozytywny, a tym bardziej negatywny sposób. Czy to dobrze? Cóż, tę kwestię pozostawiam Wam, bo ten tekst zbliża się ku końcowi. O Mortalu można pisać jeszcze długo, ale obowiązki wzywają. Na kolejnej edycji Turnieju ziemski wymiar potrzebuje bowiem wojownika najlepszego z najlepszych, a mój stosunek zwycięstw do przegranych nie zwiastuje rychłego powołania, a więc nie tracę więcej czasu… FIGHT!

Mortal Kombat 1 – 7/10  

Plusy: 

- przyjemny, bardzo satysfakcjonujący model walki
- finishery - brutality i fatality jak zawsze robią robotę
- wątek fabularny 
- optymalizacja
- graficznie to kawał dobrej gry…

Minusy:
- … choć kiedyś już to widzieliśmy. Zero postępu w tym zakresie

- granie na multi do najprzyjemniejszych nie należy
- zmuszanie do niepotrzebnego grindu

Grę do recenzji otrzymałem dzięki uprzejmości polskiego wydawcy - firmy Cenega.

Sebastian Sierociński

Student Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego. Miłośnik kina, literatury, gier komputerowych i muzyki. Kontakt: sierocinskisebastian00@gmail.com